+5
arturro 14 października 2015 02:17
Kiedy: wrzesień 2015
Gdzie: wybrzeże Morza Czarnego > góry Piryn > Delta Dunaju > wybrzeże Morza Czarnego

Piąty z rzędu wrzesień w Bułgarii!
Ta Bułgaria to taki refren wrześniowy. W czasie, gdy północ Europy atakowana jest przez jesień, nad Morzem Czarnym wciąż jest bardzo ciepło a Wizzair zachęca biletami za kilka dych. No i jeszcze przyjęło się, że w wielu miejscach jest już po sezonie - więc spokojniej i taniej.

Pierwszy raz pojechaliśmy tam w 2011, przez tydzień autostopem jeździliśmy po wybrzeżu od Burgas po Vama Veche w Rumunii, rozkochaliśmy się w cacy, serze typu feta, papryce z ogniska i pewnej dzikiej plaży. Od tej pory nie wyobrażamy sobie września bez doładowania wewnętrznych akumulatorów w Bugarii. Zawsze prędzej czy poźniej stawiamy namiot na wspomnianej wyżej dzikiej plaży, a przy okazji odwiedzamy inne miejsca w basenie Morza Czarnego.

Image
(fragment mapy "Opoznaj Blgarija. 100 nacjonalni turisticzeski obiekta" by Blgarski Turisticzeski Cijuz")


W tym roku ekipa się rozrosła. Z gorliwością nieśliśmy wśród znajomych wieści o wspaniałej krainie winogron i smażonych specjałów morza, w której mówi się prawie po polsku, a górskie schroniska nie zdejmują swoich cen z niebieskiego firmamentu, do którego im tak blisko. Udało się namówić kolejnych trzech przyszłych adeptów cacy i zagorki.
Dla mnie całe te wakacje dzieliły się na trzy etapy - "turnusy", każdy mniej więcej tygodniowy.

Turnus pierwszy - pięciu pancernych, dwie sobaki, morze i góry.


sabaka.jpg



Docieram do Burgas wcześnie rano wizażem z Warszawy. Zauważyłem, że w porównaniu do poprzednich lat znacząco wzrosła liczba pasażerów. Do Bułgarii, chwytać ostatnie promienie słońca, zmierzał kwiat polskiej młodzieży, rodziny z dziećmi i osoby starsze. Na pokładzie najgłośniej słychać było dorodnych, tryskających zdrowiem i uzdolnionych wokalnie reprezentantów miasta Łodzi, umilających sobie podróż folklorystycznymi przyśpiewkami. Z treści pieśni wynikało, że w mieście Łodzi są dwa kluby sportowe i jeden jest bardzo dobry i miły sercu kochającej sport młodzieży, drugi natomiast (mówiąc ogólnie) nie zasługuje na szacunek. Wiem jakie to kluby, ale zapomniałem już, który był tym dobrym. Szkoda - bo bym wam napisał i też byście wiedzieli.

W Bułgarii jestem umówiony z chłopakami, którzy już od dwóch dni są na naszej dzikiej plaży - gdzieś tak w połowie trasy Burgas - Warna. Ponieważ dzień jest jeszcze młody, nie spieszę się.

Pierwsze kroki kieruję do Sarafova - miejscowości tuż obok lotniska. W banku wymieniam trochę dukatów na lewy i idę prosto nad morze. Wieje wiatr i jest dość chłodno. Panuje atmosfera kurortu po wakacjach. Puste leżaki, samotne parasolki, dwie Rosjanki na nabrzeżu. Plażowy bar jeszcze otwarty, w menu mają kilka przekąsek, jednak pogodna barmanka informuje, że niszo za jadenie. Biorę piwo za dwa lewy, siadam przy stoliku na piasku, wpatruję się w fale i chłonę ten spokój przy dźwiękach niegroźnego popu dobiegającego z barowych głośników.

Sute śniadanie zjadam w barze Albatros przy uliczce biegnącej znad morza w stronę lotniska. To niedrogi “fast-food”, w którym stołują się głównie lokalni bywalcy. Spory wybór jedzenia, które można sobie obejrzeć, wskazać palcem i ewentualnie zaprotestować, nim wyląduje w mikrofalówce.

Image
Menu z baru Albatros, Sarafovo

Polecam to miejsce również tym, którzy mają ze dwie wolne godziny na lotnisku i chcieliby lepiej podjeść przed odlotem.
Objedzony do granic zadowolenia idę na przystanek autobusowy. Wsiadam w autobus do Nessebaru, chociaż w planie mam dalszą drogę. Jakoś przez te lata nie byłem nigdy w Nessebarze i chcę rzucić okiem.
Bileterka sprzedaje mi bilet bodaj za 6 lewa i coś tam odhacza w swoim notatniku. Za jakiś czas wsiądzie kontroler, przejmie od bileterki notatnik i sprawdzi bilety.

W kieszonce fotela znajduję gazetkę o Nessebarze, a w niej mapkę półwyspu z dość kuriozalną i prowokującą - zwłaszcza w swej pierwszej części - treścią, którą pozwolę sobie tutaj przetłumaczyć. Słowo “selfie" pozostawiam po angielsku, bo jedyny znany mi jego polski odpowiednik jest słówkiem lekko zabarwionym wulgarnością.

W ten słoneczny dzień stajesz przed odwiecznym pytaniem - czy naprawdę odwiedziłeś dane miejsce, jeśli nie zrobiłeś sobie selfie z wszystkimi niezwykłymi miejscami dokoła i nie opublikowałeś ich na facebooku? Cóż, zaiste ciężko powiedzieć. Na szczęście przychodzimy ci z pomocą! Zrób sobie spacer po trasie z naszej mapki, a obiecujemy, że - jeśli będziesz uważny - zobaczysz Nessebar w całej krasie. Zrób selfie ze wszystkimi obiektami zaznaczonymi na mapie, a my obiecujemy dać Ci prezent, jeśli podzielisz się nimi z nami.

Image

Autobus zatrzymuje się na małej stacji autobusowej przy wejściu na półwysep. Nessebar jest zatłoczony. Tutaj sezon jeszcze się nie kończy. Dominującym językiem jest polski. Labiryntom krętych uliczek starego miasta trudno odmówić uroku, nawet gdy zalane są tłumami zwiedzających.

Nie posługuję się znaleźną mapką, selfie nie robię. Myślę, że i bez tego załapałem się na czyjeś... jak to nazwać - somebodielfie? Idę na czuja i docieram na kamieniste nabrzeże, o ktore rozbijają się niespokojne fale. Po lewej widać sławny kurort Slanchev Bryag, bardziej znany jako Sunny Beach.

Niektóre z hoteli w tych nadmorskich kurortach to imponujące kolosy - zachwycające skrzyżowanie postsocrealizmu z brutalistycznym wczesnokapitalistycznym rokoko ery masowego turyzmu. Aby nie być gołosłownym, skomponowałem pocztóweczkę z niektórymi obiektami. Zdjęcia znalezione w sieci:

Image

Między Nessebarem a Słonecznym Brzegiem kursują regularnie miejskie autobusy oraz turystyczna minikolejka na kołach. Można też popłynąć stateczkiem rejsowym. Z pewnością warto odwiedzić to starożytne miasteczko będąc w okolicy. Ja długo tu nie marudzę i jadę na spotkanie swojej ekipy.

Spotykamy się w knajpce w miejscowości nieopodal plaży. Jest caca, jest piwko, i szopska sałata. Chłopaki czują się już jak u siebie, mają nawet swojego bułgarskiego psa - Czarną Sabakę. Powitaniom i radości nie ma końca.

Celowo nie podaję tutaj dokładnych koordynat, bo nie chcę otwartym kodem rozpuszczać w necie informacji o “swojej miejscówce”. Jak komuś zależy, to samodzielnie znajdzie to miejsce. Albo inne, podobne. Jest w Bułgarii jeszcze trochę takich miejsc dla “dzikusów” - nie zalanych betonem i nie zamienionych w hotelarskie raje typu all-inclusive.

Image

Słów kilka na temat cacy, gdyż jest to jedna z największych atrakcji turystycznych Bułgarii. I nie przesadzam. Caca to smażone małe rybki w panierce.

Image
Caca. Keczup na fotce to nieporozumienie.

Cacę kupuje się na porcje po 300-400 gramów i wcina jak frytki. Są świetną przekąską, ale z powodzeniem można się nimi najeść. Kosztują niewiele, choć na przestrzeni ostatnich czterech lat ich cena wzrosła z 1.5-2 lewa do 3,5-4 lewa za porcję. Można kupić też mrożoną cacę i samodzielnie sobie ją przyrządzić na patelni. Wiele źródeł (m.in. anglojęzyczne wesje menu w barach i restauracjach) podaje, że są to szprotki, jednak rybki te są nieco mniejsze od znanych nam z osiedlowego supersamu wędzonych szprotek. Niektórzy twierdzą, że to sardynki - ale wynika to zapewne z tego, że szprot bywa nazywany sardynką norweską (tak, przeczytałem o tym na wikipedii). Caca jest niezwykle popularna w Bułgarii i ponoć też w Chorwacji. Nie potrafię zrozumieć - i nie jestem w tym odosobniony - dlaczego w Polsce nie można kupić surowych szprotek, które w stanie żywym radośnie pluskają sobie w naszym Bałtyku.

O zmroku obładowani zakupami udajemy się do obozowiska, do którego będzie dobre parę kilometrów. Niesiemy m.in. pięciolitrowy baniak wody, kilka dwulitrowych butli z piwem, kilo sera typu feta, papryki, figi, pomidory, kuszanie dla Czarnej Sabaki. Sabaka idzie z nami.

Image
Wędrujemy ciemną nocą przez plantacje winorośli i na plażę docieramy z lekko lepkimi paluszkami.

Zapadamy się w trzeszczącym pod stopami piasku, potem wspinamy się ścieżką w górę wydm, schodzimy w dół i znowu wspinamy się, by w końcu dotrzeć do obozowiska, skrytego w lasku na wydmach - z widokiem na morze, które w tej chwili jedynie słychać. Ognisko, śmichy chichy, słabe bułgarskie piwko, grillowana papryka nadziewana fetą i nocka w hamaku. A od rana słońce i rzucanie się na golasa na fale. Ot, proste radości.

Image
Na plaży papryka się smaży.

Tutaj słów kilka o “serze typu feta”. W każdym sklepie spożywczym w chłodziarce leży kilka kostek białego sera. Celowo piszę o “typie feta”, gdyż zdarzyło mi się poprosić o fetę w sklepie i usłyszeć, że nie ma.
-Jak to - zdziwiłem się. - A to? - I wskazałem na kilka kostek sera.
-Jeto nie feta.
Fetą nazywany najwidoczniej jest jeden z tych serów, pozostałe mają własne nazwy. Wszystkie są dobre, a niektóre są bardzo dobre. Różnią się kruchością, twardością i słonością. Kosztują po kilka lewa za kilogram i jak się bierze po kawałku, to naprawdę niewielkie kwoty wychodzą. Nasze biedronkowe fawity mogą się schować.

Popołudniem, gdy udaje nam się opróżnić ostatnie butelki z piwem, które ciągle ktoś gdzieś znajduje, pakujemy majdan i ruszamy w drogę. Po drodze kupujemy jeszcze dwa litry czerwonego domasznego (8 lewa za litr) i litr rakii za dychę od pana, który pod drzewem ma sklecony straganik warzywno - alkoholowy. Na peryferiach Unii taki handelek bez koncesji jest jeszcze możliwy. Przed nami niemal doba telepania się w góry Piryn.

Image

Na szosie łapiemy busa do Warny. Koszmarnie drogo nas kasuje kierowca, bo po 14 lewa. Za dwa tygodnie na odwrotnej trasie, ale innym autobusem, zapłacę siódemkę. Z Warny o 23.15 mamy pociąg do Septemvri z szybką przesiadką w Plovdiv. Na dworcu jesteśmy wnikliwie sprawdzeni przez policję i straż ochrony kolei, której sporo się tu kręci i łypie czujnym okiem.

W pociągu są gniazdka, ale bez prądu. Konduktorka potwierdza, że nie rabotają. W nocy ktoś grzebie w skrzynce z bezpiecznikami i gaśnie światło w całym wagonie. Dajemy się sprowokować i też idziemy bawić się przełącznikami. Odkrywamy, że jednak da się włączyć prąd w gniazdkach. Rabotają aż miło! Zaczyna się ładowanie powerbanków. Po godzinie w przedziale robi się jednak podejrzanie gorąco. Najwidoczniej za gniazdka i ogrzewanie odpowiada ten sam bezpiecznik. Cóż, kończy się ładowanie powerbanków.

W Septemvri jesteśmy bladym świtem, do odjazdu kolejnego pociągu mamy jeszcze (o ile teraz dobrze pamiętam) trzy godziny. Rozlokowujemy się na śniadanie pod sklepem obok niewielkiego parku. Co chwila ktoś przychodzi po zakupy, przejeżdża zdezelowanym składakiem, kupuje w automacie kawę, siada na ławeczce. Mimo wczesnych godzin i soboty, miasteczko nie śpi - pulsuje swoim miarowym, nie za szybkim, prowincjonalnym rytmem. Nikt zdaje się nie zwracać na nas zbytniej uwagi. Ot, kolejni turyści w drodze w góry.

Image
(fragment mapy "Bulgaria in photos" 1:540 000 by Domino)

Nasz pociąg to kolejka wąskotorowa Septemvri - Dobrinishte. Cztery wagoniki, między nimi nie okryte pomosty, z których można podziwiać piękne górskie widoki. Pociąg jedzie powoli i pokonanie odległości 125 kilometrów zajmuje mu pięć godzin. Z okien i pomostu, na którym hula wiatr i nie słychać własnych myśli, widać meandrujące pod górkę drogi, góry Rila z obsiadającymi ich zbocza miejscowościami, kilka razy przejeżdżamy przez wykute w skałach tunele. Nad niektórymi miejscowościami górują minarety małych meczetów.

Image
Bansko 2015. Przyjazdy i odjazdy pociągów.

W Bansku (przedostatni przystanek na trasie pociągu, brama do gór Piryn, tutaj wysiadamy) jesteśmy o 14. Przed dworcem stoi mikrobus do schroniska Wichren, ale pozwalamy mu odjechać na pusto. Pojedziemy następnym. Najpierw chcemy zrobić zakupy, zjeść coś i skorzystać z miejskiego wifi dostępnego w okolicach centrum. Odwiedzam też lokalną informację turystyczną (nie mylić z biurami organizującymi noclegi i wycieczki, które też roszczą sobie prawo do bycia informacją), by rozpytać się o możliwości powrotu do Sofii. Pani mówi po angielsku. Drukuje mi rozpiskę autobusów z Banska i stanowczo odmawia udzielenia informacji na temat transportu z miejscowości Sandanski, leżącej po przeciwległej stronie pasma Piryn.

Dzięki busikowi można szybko i niedrogo znaleźć się wysoko we właściwych górach z pięknymi widokami, oszczędzając sobie mozolnej wspinaczki. Bus zatrzymuje się też obok położonego nieco niżej schroniska Banderitsa. Wydaje się, że odjazdy są skomunikowane z przyjazdem do Banska wąskotorówki, ale... przyjazd pociągu zgodnie z planem jest o 17.01, a autobusik na rozkładzie ma odjazd spod dworca o 17. I tak było! Dlatego jeśli komuś zależy, by transport na niego poczekał, należy zadzwonić pod numer telefonu podany na rozkładzie i o to poprosić.

Image
Rozkład busów na trasie dworzec Bansko - schronisko Wichren. Rok temu wyglądał tak samo.

Rok temu nocowaliśmy w Banderitsy za bodaj 8 lewa od łebka i - mimo lodowatej wody pod prysznicem - było bardzo fajnie. We dwóch dostaliśmy cały pokój z małym balkonikiem. Tym razem wybieramy Wichren. Cena 12 lewa. Dostaliśmy łóżka w salce, w której nocuje już jeden chłopak. Bułgar - dość ekscentryczny i ciekawy typ. W określonych godzinach jest gorąca woda i prysznice. Brak gniazdek w pokojach (można zostawić w kuchni sprzęty do ładowania). Dość ograniczona oferta kulinarna - a rok temu chodziliśmy tutaj jeść z Banderitsy! Fajne położenie na przecięciu szlaków. Szlak ze schroniska do ubikacji to tylko 20 metrów. Check-out o 10 rano.

Image
(fragment mapki Pirin by Domino, do kupienia w wielu miejscach w Bansku. Impregnacja własnym sumptem)


Rano udajemy się na Wichren. To druga co do wysokości góra Bułgarii. To nie forum górskie, więc ograniczę relację do kilku zdań. Ale zdjęć skąpił nie będę.

Tych zdjęć nie zrobisz, bo zrobił je już kto inny. Slide-show bez konieczności klikania.

Image
Kilka razy widzimy kozice.

Trasa, jak większość tych, na których byliśmy, jest nieźle oznakowana, ale można trochę się zgubić na początkowym odcinku. Szeroko praktykowany w polskich górach obyczaj witania wymijanych turystów (zmora majówek), w Bułgarii nie jest aż tak powszechny. Czasem jednak mówi się “Zdrasti”, “Zdrawiejtie”, “Hi”. Ruch na szlaku jest umiarkowany, ale trochę luda jest. Niedziela. Na niektórych odcinkach zejścia (lub podejścia, zależnie w którą stronę pokonuje się szlak) montowane są aktualnie łańcuchy.

Image
Na szczycie. Na szczęście miejsca jest dużo.

Trudność wejścia na szczyt przy niezłej pogodzie i suchych skałach oceniam na przeciętną - da się zrobić ze sprawnym kilkulatkiem, choć na niektórych odcinkach można się spocić. Prawdziwy hardcore dla poszukiwaczy górskich wrażeń to ponoć Koncheto, czyli “siodło” - szlak znany z tego, że niektórzy pokonują jego odcinki przesuwając się po grani okrakiem. Tego jednak w planach nie mamy.

Image

Image


Wracamy przez schronisko Banderitsa, gdzie zatrzymujemy się na kuszanie. Jest to strzał w dziesiątkę.

Image
W tym momencie pałaszowania jestem już najedzony. Dalej jem tylko dla przyjemności.

Chyba sporo się zmieniło w tym schronisku od zeszłego roku. Mają bardzo obszerne menu, świetne ceny (właściwie to jest taniej niż w wielu miejscach “na płaskim”) i wszystko jest bardzo smaczne. Prawdziwe grzyby z lasu, nie jakieś pieczarki. Bardzo nam się podoba patent z podawaniem w osobnej miseczce jako przyprawy tartego czosnku w zalewie... yyy...octowo-olejowej? Wie ktoś jakiej?? Spotykamy się z tym w kilku miejscach.

Image
Tak będzie jutro. Trasa Wichren - Demyanitsa.

Image

Następnego dnia pakujemy plecaki i dobre pół godziny debatujemy nad dalszą trasą.

Image


Rzecz jest o tyle skomplikowana, że jutro wieczorem musimy być w Sofii. Najprostszą opcją jest trasa do schroniska Demyanitsa, nocleg w nim i zejście nazajutrz do Banska. Wygląda to jednak na plan niezbyt ambitny. Rozplanowanie trasy, by dotrzeć jutro do Sandanskiego lub Melnika, to pomysł o wiele bardziej wymagający, ale i trochę ryzykowny. Odcinki są długie i nie wiadomo, czy zmieścimy się w sugerowanym czasie przejścia. Nie jesteśmy grupą górskich gladiatorów, którzy z wyładowanymi kamieniami plecakami wbiegają truchtem na Orlą Perć. Sprawę rozwiązujemy demokratycznie - głosujemy. Wygrywa opcja prostsza.

Image
Mimo że byłem za tym drugim rozwiązaniem, nie żałuję, że tak się sprawy potoczyły.

Image
Jest to zdecydowanie najpiękniejszy dzień tej krótkiej górskiej wyprawy.

Image
Jako że informacje w schronisku mówią, że dojście do Demyanitsy zajmuje 4.5 godziny, a dzień przed nami długi, wykazujemy totalny brak dyscypliny.

Image
Zatrzymujemy się nad każdym mijanym górskim jeziorkiem (a jest ich sporo) i jeszcze w paru innych miejscach.

Image
Popijamy rakiję, której od trzech dni - co za wstyd! - nie potrafimy skończyć, wylegujemy się w słońcu i rozkoszujemy prawdziwie bajkowym krajobrazem.

Image
Kolejne postoje wydłużają się i trwają średnio po pół godziny.

Image

No ale czemu nie?

Image

Image

Towarzyszy nam Biała Sabaka. Dla ścisłości: formant -a w słowie “sabaka” powoduje, że mimowolnie myślimy o psie w rodzaju żeńskim, ale nasz sabaka to facet, bardzo równy gość.

Image

Przyszedł do schroniska nie wiadomo skąd, pewnie z inną grupą turystów. Ruszając w trasę, oddaliśmy mu zawartość otwartej konserwy - no i już nie byliśmy w stanie skłonić go, by za nami nie szedł.

Image

Gdy zabroniliśmy mu przekraczać mostek nad rzeczką, usłuchał, cofnął się z mostka... i pokonał strumień wpław. Gdy nad jednym z jeziorek usnął, odeszliśmy na palcach, jednak Biała Sabaka wykazał się czujnością, poderwał i żwawo do nas dobiegł. Gdy podczas postoju nad innym jezorkiem Biała Sabaka udał się w długą podróż na przeciwległy brzeg, liczyliśmy, że dołączy do liczniejszej grupy turystów, którzy tam stacjonowali, a wracali w kierunku Wichren. Rzeczywiście witał i bawił się z wszystkimi i szedł z nimi, póki do nas nie doszli. Wówczas ładnie się pożegnał z nowymi znajomymi i jak gdyby nic wyłożył swe wielkie cielsko obok nas. Ten pan idzie z nami - nie mieliśmy w tej sprawie nic do powiedzenia.

Image

Do Demyanitsy docieramy w 8.5 godziny po wyjściu z Wichren. W schronisku panuje artystyczny rozpierdziel. Trwa remont, szef gdzieś zaginął i trzeba poczekać z zameldowaniem i zamówieniem jedzenia. Ale luuuuz, przecież to nie McDonald’s. Jesteśmy głodni ale cierpliwi. W końcu szef się odnajduje. Składamy zamówienie i ostajemy klucz do jednego z pokoików w szeregowym budynku na zewnątrz. Znów 12 lewa. W środku trzy piętrowe łóżka, jedno gniazdko, chłód i bardzo mało miejsca. No room to swing a cat. Sabaka dostaje wielką michę odpadków, w kuchni nie chcą za to pieniędzy. Wygląda to tak, jakby znali już tutaj naszego kompana.

Image

Ponieważ mało nam chodzenia po górach, umawiam się z Piotrkiem, że wstaniemy po czwartej rano i z plecakami pójdziemy jeszcze do schroniska Bezbog i dalej do Dobrinishte. Z chłopakami spotkamy się po południu w Bansku.


bezbog sabaka.jpg


Wyruszamy jakiś kwadrans po piątej. Biała Sabaka jest czujny. Podrywa się na cztery łapy ledwo tylko otwierają się drzwi od naszego pokoju. W ogóle nie wdaje się w polemikę, my zresztą też. Ten pies idzie z nami i koniec. Jest zimno w pierony, ale sucho. W ciszy rozbrzmiewa szum rzeki, wzdłuż której wiedzie nasz szlak. Nad nami bardzo ładne gwieździste niebo. Idziemy przez przedświt i obserwujemy, jak czerń powoli nasącza się światłem, a drzewa i skały odzyskują kontury.

Image

Gdy jest zupełnie jasno, ale wciąż bardzo chłodno, robimy postój ze śniadaniem nad jeziorkiem.

Image

Droga miejscami wiedzie przez rumowiska, gdzie trzeba skakać z głazu na głaz. Sabaka radzi sobie z tym z psią gracją. Pniemy się pod górkę, zatrzymując od czasu do czasu przy krzaczkach z jagodami. Dotarcie na przełęcz to potrójna premia - kończy się wspinaczka i otwiera się przed nami widok na drugą stronę, lecz nade wszystko wyszliśmy z cienistej doliny i nagle zalewają nas promienie słońca.

Image

Na przełęczy chyba po raz pierwszy zdajemy sobie sprawę, że wyprawa dobiega końca. Że niedługo zejdziemy z gór, w którymś momencie pożegnamy Sabakę, pojedziemy do Sofii, tam drużyna się rozpadnie i jej większa część rozpocznie mozolny powrót do domu przez lotniska Europy środkowo - środkowej.

Image

Piotrek znajduje jakiś minerał i pyta, jakie pamiątki przywożę z wyjazdów. W pierwszej chwili odpowiadam, że niczego nie przywożę. Potem chwili zmieniam swoją odpowiedź.Po wyjazdach zostają mi głównie mapy. Ich stopień zużycia jest dla mnie potwierdzeniem, że naprawdę gdzieś byłem. Do tego bilety, drobne banknoty, no i zdjęcia.
Nade wszystko jednak mapy. Być może również dlatego wracam do Bułgarii - bo mam już mapę? Być może w Piryn wróciłem również z tego powodu, że rok temu kupiłem w Bansku mapę Pirynu, która następnie zawisła na mojej ścianie i pobudzała wyobraźnię? Czasem przystawałem przy niej, oglądałem szlaki i fantazjowałem, jak można ułożyć trasę. Wyjazd wszystko zweryfikował (bo nad morzem było zbyt miło i zostaliśmy tam dzień dłużej kosztem gór) ale i tak doświadczyliśmy, jak piękne są to góry. Czuję, że mapa Pirynu jeszcze wróci na ścianę. Nota bene, z wyjazdu przywiozłem kolejne dwie mapy Bułgarii.

Image

Z górki idzie się szybciej, więc i ja przyspieszę nieco narrację. Pochwalę się, że jest na tyle ciepło (około 9-10 rano), by zdjąć w końcu piżamę, którą mam pod spodniami. Czynię to na łączce poprzecinanej dziesiątką małych rzeczek i potoków, gdzie robimy sobie przyjemną przerwę. Sabaka brodzi w wodzie i wygląda na bardzo zadowolonego z tego, że nie idziemy już po skałach.

Image

Schronisko Bezbog jest malowniczo położone nad jeziorem o tej samej nazwie.

Image

Myślę, że to fajne miejsce na pierwszą bazę przed wyruszeniem w Piryn - maybe next time :) . Nie wiem jaki standard i ceny oferuje, ale wieść niesie, że było niedawno odnowione, więc nie powinno być tragedii. Ponadto kuchnia posiada przyzwoity wybór jedzenia.

Dobra kawa - i bardzo zabawna, sympatyczna i komunikatywna pani w bufecie. Nie zapomnę jej mistrzowskiego wyjaśnienia, czym jest zupa kryjąca się pod nazw szkembe ciorba. Po prostu poklepała się po brzuchu. No bo szkembe ciorba to flaczki. Polecam flaczki, a Piotrek poleca wielkie omlety - z serem białym lub żółtym (żółty to kaszkawał).

Image

Widoczki na zewnątrz ładne i relaksujące, a wewnątrz czeka nas ekscytująca rozrywka w postaci porządnego stołu do piłkarzyków. Na zewnątrz tabliczki “zakaz campingu” i dopisek, że obowiązuje nad całym jeziorem. Podczas gdy my jeny drugie śniadanie w Bezbogu, Sabaka zaznajamia się na zewnątrz z innymi turystami.

Nieoczekiwanie okazuje się, że możemy o dobrą godzinę skrócić schodzenie, bo jest czynny wyciąg krzesełkowy. Płacimy po 8 lewa od łebka, nie dostajemy żadnego biletu i niecałe pół godziny później jesteśmy przy schronisku Goce Delchev.

Image

Oczywiście zjeżdżamy bez Sabaki. Nie widział, jak wsiadaliśmy na wyciąg, bo podreptał gdzieś w kieunku jeziorka. Dobrze że tak się stało, bo nie chciałbym, by zrobił coś głupiego widząc, jak jego kompani i dawcy kuszania ulatują w dal na linach. Z drugiej strony - głupio tak odjeżdżać bez pożegnania. Bądź pozdrowiona, Biała Sabako!

Skodówką na dół, czyli dodaj malucha do mercedesa i podziel przez dwa.

Schodzimy asfaltem w stronę Dobrinishte. To będzie kilka kilometrów. Między schroniskiem a Dobrinishte chyba kursuje jakiś busik. W każdym razie jak schodziliśmy, akurat coś odjeżdżało.

Zatrzymuje się stara skoda, w niej dziadzio. Proponuje, że podwiezie. Jak się okaże, nie za darmo. Nie uzgadniamy tego na dzień dobry, ale liczymy się z tym, bo dziadek zatrzymał się z własnej woli, a umieszczenie nas w aucie wymaga nieco zachodu. Na tylnych siedzeniach jedzie jumane z lasu drewno przykryte kocami. Umieszczamy na nim plecaki i we dwóch pakujemy się z przodu. Jak w grand taxi w Maroko! Tyle że skoda to nie mercedes, więc miejsca mniej.

Dziadek pracował w kopalni uranu, a teraz jest na emeryturze. Ma tej emeryturki niecałe 400 lewa. Skodę ma od początku, czyli od 33 lat. W Dobrinishte pomagamy rozładować gałęzie. Sądząc po ilości opału, jaką dziadek ma zgromadzoną w obejściu, jest przygotowany do zimy. Zimy tutaj srogie. Dziadek ostro protestuje, gdy proponujemy wspólne zdjęcie. Drewno jest ułożone też w bagażniku, który znajduje się z przodu auta - jak w maluchu, alemiejsca więcej.

Dziadek chce nas zawieźć do Banska i proponuje 30 lewa za całą trasę. Śmieję się, że to więcej, niż do Sofii. Proponujemy 15, a dziadek schodzi do 22, czego ostro się trzyma, mimo że i dwadzieścia jest ładną liczbą.
-Dwa lewa! - Mówi. - Co za różnica?
-Nie dwa, tylko siedem. Mogło być piętnaście.
Docieramy do Banska, daję dziadkowi dwudziestkę.
-Dwa lewa!
Śmiejemy się wszyscy.
-Dać wam Boh zdarowie! - Dokładam dwójkę.
Od początku targowaliśmy się słabo i bez przekonania, ale po prawdzie to nie ma co drzeć szat o te dwa lewa na dwóch, czy nawet o siedem, bo kwoty i tak gubią się w ogólnym bilansie całej wyprawy.

Autobus z Banska do Sofii kosztuje 16 lewa, jedzie 3 godziny, zatrzymuje się na dłuższą chwilę w Blagoevgradzie, gdzie można skorzystać z toalety za 40 stotinek i kupić przeróżne smakołyki w dworcowym kiosku. Nie polecam kupowania piwa, bo następna toaleta będzie dopiero w Sofii a jedzie się i jedzie.

Plan na Sofię jest taki, że ja zaraz po przyjeździe kupuję na dworcu bilet na kuszetkę do Warny, a potem jedziemy na piwo gdzieś w mieście i tam się rozstaniemy. Chłopaki pojadą na lotnisko, skąd rano odlatują do Dortmundu, a ja wrócę na dworzec.

Image

Chłopaki idą opędzlować kebaba, a ja wędruję do kolejowej informacji, by potwierdzić godzinę odjazdu, następnie jadę piętro niżej do kas celem zakupu biletów. Tutaj dowiaduję się, że plackarny do Warny... tak i owszem, kupić można, ale dopiero o dwudziestej (czyli za godzinę) w okienku obok. Oglądam sobie to okienko obok, na którym nie ma żadnej informacji o biletach, są natomiast godziny otwarcia, z których wynika, że o dwudziestej będzie zamknięte. No i co - wierzyć pani z okienka obok okienka obok? Postanawiam jej zaufać. Nie chcę kupować biletu na ostatnią chwilę, by uniknąć rozczarowania, więc decyduję, że zaczekam do tej dwudziestej.

Wyjaśniam chłopakom co i jak, a oni wykazują się zrozumieniem. Siadamy na browca w przydworcowym barze i właściwie już tam zostajemy do rozstania, bo kurczy się ilość czasu operacyjnego. Szkoda, bo liczyliśmy, że te pożegnalne piwka obalimy jak rok temu w parku w centrum, w towarzystwie socrealistycznych pomników.

Uściskom i pożegnaniom nie ma końca. Gdy się kończą, zostaję nagle sam, ale nie mam czasu tego roztrząsać, bo muszę gnać na pociąg labiryntem dworcowych korytarzy.
-Warna?
-Da, Warna.
Prowydnik (ja wiem, że to ukraińskie określenie, ale prawem pierwszego wrażenia kierownik wagonu sypialnego w państwach nieświętej pamięci bloku wschodniego zawsze już będzie dla mnie prowydnikiem) bierze bilet i szuka mnie na liście - ale nie znajduje. Jeszcze raz studiuje bilet i zaskakuje, że to co prawda jest pociąg do Warny, ale ja jadę tym drugim - do Warny. Stoi dwa perony dalej i za parę minut odjeżdża. Biegiem docieram tam na ostatnią chwilę.

Tym razem wszystko gra. Gdy na górnej pryczy odklejam od siebie spoconą od tego sprintu koszulkę i przewracam plecak w poszukiwaniu piżamy, pociąg opuszcza dworzec w Sofii. Piżamy już nigdy nie odnajdę - spakowana na wierzchu plecaka, musiała wypaść na jednym z przystanków. Nie dowierzam i sam przed sobą wstydzę się takiego lamerskiego finału dnia, przez co zupełnie się nie wysypiam.

W ten sposób kończy się pierwszy turnus moich wrześniowych wakacji, a rozpoczyna samotny turnus drugi, czyli wycieczka w Deltę Dunaju.


Część druga - Delta Dunaju

W stronę Delty.

WARNA

W Warnie pociąg jest na czas, coś koło 7 rano. Dworzec kolejowy oddalony jest o kilka kilometrów od autobusowego. Z jednego miejsca w drugie można podjechać autobusem (1 BGN), ja jednak robię sobie spacer dla obudzenia i rozprostowania kości. Od katedry trzeba iść cały czas prosto ulicą Władysława Warneńczyka. Zapewne większość autobusów miejskich jadących tą ulicą przejeżdża obok dworca. W niedużej odległości od "pekaesu" - przejściem podziemnym na drugą stronę i prosto do końca prostopadłej uliczki - jest drugi dworzec dla prywatnych mikrobusów jeżdżących lokalnie.

Image

Transport międzynarodowy w Bułgarii ma mocno rozproszony charakter. Mnóstwo jest małych firm transportowych, a każda ma na dworcu własne niewielkie biuro. Niektóre mają w repertuarze tylko jeden kurs dziennie. Nie ma zbiorczej informacji, do której można by podejść i zapytać o najbliższe połączenie, na przykład do Konstancji. Internet też nie o wszystkim informuje i nie zawsze mozna mu wierzyć. Dwa lata temu dyspozytorka podała mi godziny odjazdu, z których wynikało, że najbliższy autobus mamy nazajutrz. Już mieliśmy się zbierać z dworca, gdy obok nas zatrzymał się mały rumuński busik z Konstancji. Godzinę później wyjeżdżaliśmy z Warny. Najbardziej pamiętamy z tamtej podróży, że kierowca po drodze kupował olej roślinny w zgrzewkach - wielkie ilości! - i przejeżdżał przez Balczik, Kawarnę, przystając przy dworcach autobusowych, ale nigdy nie wjeżdżając na plac. Czytałem gdzieś, że między bułgarskimi i rumuńskimi firmami transportowymi toczy się bardzo mocna i nie zawsze uczciwa rywalizacja.

Nie lokalizuję żadnego transportu do Konstancji, ale nie mam też parcia, by jechać tam od razu. Ileż można jeździć? Z moich obliczeń wynika, że i tak nie mam szans dojechać do Tulczy na 13.30, by załapać się na prom płynący w dół Delty Dunaju. Postanawiam pojechać busem do Shabli - 20 km od granicy z Rumunią - i zobaczyć, co będzie dalej.

SHABLA

Bodaj 7 lewa i niecałe dwie godziny. Na dworcu w Shabli zaczepia mnie taksówkarz, proponuje podwiezienie do granicy za 25 lewa. Grzecznie odmawiam, a on nie nalega. Z rozkładu wynika, że dwa razy dziennie odjeżdża stąd autobus na przejście graniczne. Najbliższy i ostatni ma być za 2 godziny, więc mogę się trochę rozejrzeć.

Image
Rozkład jazdy z Shabli. Autobusy na granicę o 8.30 i 13.05. Bilet chyba za 4 lewa.

W miasteczku jest kilka sklepów typu 1001 drobiazgów, dużo butików konfekcyjnych i ze trzy lumeksy. Chcę zajść do informacji turystycznej, bo widzę tutaj coś takiego, ale wygląda to dość dziwnie. Potężny dziedziniec, na nim tablica z mapą okolicy, obok ogromny budynek i kartka na drzwiach, że wstęp jest płatny - ??? Wszystko wygląda na zamknięte, choć widzę w okolicy faceta, który coś tam majsterkuje. Ponieważ i tak nie miałem zamiaru o nic konkretnego pytać, robię odwrót.

Parędziesiąt kroków dalej miasteczko zaczyna się rozłazić, rozmywać, zanikać. Do morza jest kilka kilometrów, za daleko by się fatygować. Zagaduję w butikach o piżamę. Piżam nie ma, są dresy. Kończy się na wymianie uśmiechów. Za to w jednym z lumpeksów kupuję najdziwniejszą pamiątkę z pogranicza bułgarsko - rumuńskiego: koszulkę z hieroglifami i napisami "Cairo" oraz "Egypt". Nie wiem, jaką drogę musiała pokonać ta koszulka, by znaleźć się na granicy bułgarsko - rumuńskiej, ale od teraz będziemy podróżować razem.

Image

Rozglądam się za jakimś miejscem, gdzie moża zjeść cacę, bom cacy nie jadł od dawna. Knajpa typu drinki, disco i lasery nie rokuje. Znajduję inną, która rokuje: przy rondzie nieopodal dworca autobusowego. Na drodze do środka staje mi kelnerka z groźną miną. Bardzo groźną miną. Tej miny nic nie zmieni, może taki ma już wyraz twarzy.

-Budjet u was sztoniebudź do pakusznia? - Tłumaczę istotę swojej obecności w tym miejscu.
Kelnerka palcem wskazuje mi stolik (na zewnątrz).
-A toaletna u was? - Pytam czując, że być może jest to o jedno pytanie za wiele. Zostaje mi jednak wskazana droga do toalety. Przechodzę przez pusty wielki lokal, który mógłby robić za scenerię gangsterskich filmów.
Cacy nie ma. Zupy też nie. Zadowalam się omletem.

Shabla sprawia wrażenie, jakby obudowywano tutaj ścianami niechcianą przygraniczną przestrzeń w oczekiwaniu na rozkwit, który nie nadchodzi. Knajpy są gotowe, a handlarze chwilowo prowadzą biznes tekstylny, by być na miejscu, gdy nadejdzie prosperity. To oczywiście tylko moja wyobraźnia tak interpretuje tę rzeczywistość na podstawie dwugodzinnej obserwacji. Być może jest odwrotnie: może czasy świetności już przeminęły, pozostawiając puste wnętrza. Dworzec autobusowy współdzieli wielki budynek z nieczynnym centrum sportowym. Do nie oświetlonej, obskurnej toalety idzie się tutaj schodami i pustymi korytarzami, po których niesie się echo każdego kroku. Dworcowy bar jest zamknięty, a za poczekalnię służą schodki przed dworcem, bo wewnątrz - mimo wielkiej przestrzeni - nie ma na czym usiąść. Pogranicza mają specyficzny urok i Shabla też emanuje nieuchwytną energią.

Minutę przed planowanym odjazdem przyjeżdża busik. Wesoły kierowca upewnia się, że jadę na rumuńską granicę, pyta, czy jestem “Rumuniec” i otwiera mi tylne drzwi, bym umieścił tam bagaż. Właściwie nie wiadomo po co, bo oprócz mnie busem jedzie tylko jedna pani, która niebawem wysiada.

Kierowca słucha skocznej muzyki, chyba cygańskiej. Co jakiś czas wita nadjeżdżających z naprzeciwka kierowców wymyślnym gestem dłoni, który trudno opisać. Potem zobaczę jeszcze taki gest w Rumunii. Być może kierowca jest Rumuniec. Na pożegnanie infromuje mnie, że był kiedyś w Polsce w “zimowym kurorcie Katowice”. Tak bardzo mnie zaskakuje, że zdobywam się jedynie na niewyraźne “acha” i chyba przez dłuższą chwilę nie domykam ust.

Zatrzymuje się prywatny samochód i proponuje zawiezienie mnie do Mangalii. Zapewne nie za darmo. Ładnie dziękuję, bo przecież ja tylko pieszką do pobliskiej Vama Veche. Kontrola graniczna na przejściu odbywa się teraz w jednym okienku, jak niegdyś między Niemcami a Polską. Budynki po niedawnych bułgarskich posterunkach wyglądają jak widma. Na wszelki wypadek nie robię zbyt wielu zdjęć, bo to jednak granica.


Dodaj Komentarz

Komentarze (26)

popcarol 27 października 2015 09:45 Odpowiedz
Fajnie się Ciebie czyta:)
krystoferson112 27 października 2015 15:58 Odpowiedz
nie ma fety, gdyż feta tylko w Grecji lub z Grecji... UNIA NASZA KOCHANA...
krystoferson112 27 października 2015 15:58 Odpowiedz
nie ma fety, gdyż feta tylko w Grecji lub z Grecji... ;) UNIA NASZA KOCHANA...Bardzo fajna relacja.
frant-skonopi 27 października 2015 17:06 Odpowiedz
Konczeto nie jest takie trudne.Chociaż kto wie. Od mojej tam wizyty minęło...39 lat...:-). Wtedy z 30 kilogramowymi plecakami,wodą,paliwem,żarciem,materacami (karimat nie było) namiotem (6kg). Na Konczeto spaliśmy w takiej "skrzyni na pomarańcze". Nie wiem czy jeszcze tam jest. Bułgarskie góry każdemu polecam. Mimo, że zapewne są już nacznie bardziej cywilizowane niż wtedy.
frant-skonopi 27 października 2015 17:06 Odpowiedz
Konczeto nie jest takie trudne.Chociaż kto wie. Od mojej tam wizyty minęło...39 lat... :-). Wtedy z 30 kilogramowymi plecakami,wodą,paliwem,żarciem,materacami (karimat nie było) namiotem (6kg). Na Konczeto spaliśmy w takiej "skrzyni na pomarańcze". Nie wiem czy jeszcze tam jest. Bułgarskie góry każdemu polecam. Mimo, że zapewne są już nacznie bardziej cywilizowane niż wtedy.
arturro 27 października 2015 20:46 Odpowiedz
frant-skonopiKonczeto...
Nie bylismy na tej trasie, więc nie wiem - ale słyszałem że w deszczu bywa ostro. Wg mapy jest na Konczeto schron na wysokości 2760, są duże szanse, że to Twoja "skrzynia". Przechodziliśmy koło podobnego schronu Kazana. Oj malutkie to, malutkie - tylko na sytuacje awaryjne. Jak myślę o tych wyprawach sprzed lat, bez goreteksów, gpsów i superleciutkich namiotów, to... no pure respect! Teraz człowiek stęka, że musi przejść z 10 kg bagażem od schroniska do schroniska. Przypuszczam, że góry są bardziej "cywilizowane" niż przed latami, ale (poza Wichren) nie spotykaliśmy wielu ludzi i nadal jest się bardzo blisko dzikiej przyrody.
statesman 28 października 2015 11:57 Odpowiedz
Caca jest jak najbardziej do kupienia u nas :) np w Helu, przy głównym wejściu na dużą plażę
statesman 28 października 2015 11:57 Odpowiedz
Caca jest jak najbardziej do kupienia u nas :) np w Helu, przy głównym wejściu na dużą plażę
arturro 28 października 2015 13:04 Odpowiedz
Noooo.... to jest WIADOMOŚĆ MIESIĄCA! Od dzisiaj latam przez Gdańsk:)Poproszę o więcej danych:-Do kupienia tylko w sezonie, czy cały rok?-Rozumiem, że to już gotowa caca? Możliwość kupienia surowej szprotki - to byłby cud.-Wiela za porcyjkę?Pozdro!
cypel 28 października 2015 13:32 Odpowiedz
arturro napisał:Wiele źródeł (m.in. anglojęzyczne wesje menu w barach i restauracjach) podaje, że są to szprotki, jednak rybki te są nieco mniejsze od znanych nam z osiedlowego supersamu wędzonych szprotek. Niektórzy twierdzą, że to sardynki - ale wynika to zapewne z tego, że szprot bywa nazywany sardynką norweską (tak, przeczytałem o tym na wikipedii). Caca jest niezwykle popularna w Bułgarii i ponoć też w Chorwacji. Nie potrafię zrozumieć - i nie jestem w tym odosobniony - dlaczego w Polsce nie można kupić surowych szprotek, które w stanie żywym radośnie pluskają sobie w naszym Bałtyku.Cacata to po polsku po prostu szprot (łac. Sprattus sprattus), szproty należą do śledziowatych tak samo jak sardynki europejskie, a w Polsce w mowie potocznej na szproty i sardynki europejskie (łac. Sardina pilchardus) mówi się sardynki.Nie ma czegoś takiego jak sardynki, jest szprot albo sardynka europejska, one się różnią.Żeby było śmieszniej to po angielsku szprot nazywany jest szprotem europejskim ;)W Polsce można kupić szprota, sęk w tym, że mały szprot poniżej 11 cm jest poławiany głównie do celów paszowych, więc do handlu trafiają większe szproty (w zasadzie 12, 13 centymetrowe), nie tak małe jak w Bułgarii.Swoją drogą polska flota poławia najwięcej szprota na akwenie Bałtyku z wszystkich krajów.Poniżej mapki występowania sardynki europejskiej i szprota
arturro 28 października 2015 13:48 Odpowiedz
@cypel , widzę że Twój awatar (jak i nick) mocno odzwierciedlają zainteresowania. Dzięki za rozjaśnienie tematu.Caca na paszę... skandal ;)
higflyer 29 października 2015 16:25 Odpowiedz
Rybki jedliście z głowami i płetwami?
higflyer 29 października 2015 16:25 Odpowiedz
Rybki jedliście z głowami i płetwami? -- 29 Paź 2015 17:42 -- PS. Może dlatego w Polsce nie je się tych najmniejszych rybek, że trudno oddzielić głowę i niejadalne części od reszty.
arturro 29 października 2015 17:33 Odpowiedz
:) No pewnie że w całości. Tam nie ma "niejadalnych części". Płetwy ledwo widać. Faktycznie nasze lokalne przesądy mogą być czynnikiem decydującym.Kierunek, w jakim zmierza nasza dyskusja, potwierdza moją tezę, że caca to jedna z największych atrakcji turystycznych Bułgarii.
arturro 31 października 2015 02:21 Odpowiedz
CRISANKryszań jest długą wioską ciągnącą się wzdłuż jednego szerokiego deptaka na prawym brzegu głównego koryta rzeki. Domy stoją zagroda przy zagrodzie, każda zagroda ma swój kawałek nabrzeża z pomostem. Z jednego końca na drugi idzie się około godzinę. Wschodni kres wioski to błotniste pastwisko równomiernie upstrzone naniesionymi przez rzekę śmieciami. Zachodni koniec - to ślepa uliczka z całkiem sympatycznym, nieco bezpańskim nabrzeżem.Jak teraz patrzę na google maps, to widzę, że jest jedna droga, którą da się wydostać poza tę klaustrofobiczną szeregową zabudowę na pola. Wtedy jednak czułem się jak w potrzasku - i żałowałem, że nie zostałem w Mili 23, w której było o wiele ładniej. Podobnie jak w Mili, nikt w Kryszaniu nie wpadł na pomysł, by serwować przyjezdnym świeżą rybkę. Owszem, jest kilka restauracyjek przy pensjonatach i hotelikach, ale obsługują one jedynie swoich własnych gości. Ups, sorry, jest jedna zwykła restauracja, w której kelner od drzwi informuje, że jedzenia nie ma. Następnie z poważną miną prezentuje jadłospis, a raczej trunkospis. Gdy już wybierzesz odpowiedni napitek, zostajesz poinformowany, że spudłowałeś i tak naprawdę to są tylko dwa piwa butelkowe i jedno lane. Wziąłem lane, było bardzo dobre, mętne, białe, pszeniczne, niemieckie. Po godzinie wróciłem na następne. Trzeciego już nie dostałem. Skończyła się beczka.Kryszań to zderzenie dwóch światów. Z jednej strony - nowe wypasione pensjonaty serwujące full service dla swoich gości, z drugiej - dawni mieszkańcy, powoli opuszczający Deltę: stopniowo wyjeżdżają ku łatwiejszemu życiu, umierają, sprzedają domy. Jest tu sporo domów na sprzedaż. Może to właśnie jest pomysł na życie i biznes - kupić gospodarstwo w Delcie, lekko je odnowić i zrobić hostel z kuchnią otwartą dla gości z zewnątrz? Wystarczy zupki chińskie zalewać tranem i serwować jako zupę rybną - złoty interes!W jednym z pensjonatów zagaduję o ceny noclegów. 60 lei sam pokój, z wyżywieniem - 150. Właścicielka dobrze wie, że nocleg nie musi być bardzo drogi, bo i tak zarobi na posiłkach. Postanawiam kontestować rzeczywistość. Kupuję wielkiego arbuza od gospodarza, który ma ich cały stos i rozbijam sobie namiot w labiryncie krzewów tamaryszku na peryferiach Kryszania.Pamiętacie ulotkę z Nessebaru? Tę o selfie? Rozmyślam sobie o niej w kontekście Delty. Czy naprawdę tu jestem, czy mi się wydaje? Czy liczy się ta wizyta, jeśli nie wynająłem łodzi motorowej i nie zrobiłem sobie selfie z kormoranem? Całodniowy rejs łodzią jest przecież obowiązkowym punktem wyjazdu w Deltę. Koszt takiej wyprawy to wedle różnych relacji od 50 do stu euro za osobę. Jak masz szczęście albo namiary na dobrego przewodnika, to będzie to niezapomniane przeżycie i trafisz w miejsca magiczne. Jak szczęście ci nie dopisze, to... no cóż, popływasz sobie łódką.Deltę dobrze jest odwiedzić w kilka osób - wtedy koszta lepiej się rozkładają. Na pewno jeszcze tu wrócę w dobrze dobranym gronie.Nazajutrz rano wracam do Tulczy. Tym razem płynę katamaranem. Rejs trwa szybciej, ale nie ma odkrytego pokładu. Jem wreszcie przyzwoity posiłek, kupuję w kasie bilet do Konstancji, czekam kilka minut i rozsiadam się w busie, który zatrzymuje się na moim stanowisku. Kierowca liczy pasażerów, porównuje liczbę z kartką, którą dostał z kasy, liczy jeszcze raz. Parę razy się o coś pyta. Z całego pytania rozumiem tylko “Constanta” - czyli pyta, czy na pewno wszyscy jadą do Konstancji. Siedzę spokojnie, ale nagle postanawiam się upewnić, czy wszystko gra. No bo coś ewidentnie tu jednak nie gra. Pytam siedzącej obok pani, czy na pewno jest to bus do Konstancji... i oczywiście okazuje się że nie. Ten jedzie do Iasi, a mój podjedzie za chwilę. Kierowca dopytywał, czy przypadkiem nikt jadący do Konstancji nie siedzi w pojeździe, bo mu się liczba pasażerów nie zgadza. Tak oto rzutem na taśmę udało mi się uniknąć komplikacji.KONSTANCJAMelduję się w hotelu Ioana kilka minut od dworca kolejowego. Zamawiałem go na bookingu, kosztował 30 euro razem ze śniadaniem. Pokój na drugim piętrze i spore konserwatorium. W tym drugim pomieszczeniu rozwieszam zupełnie mokry namiot i pranie, które w końcu mam okazję sobie zrobić. Idę na dworzec autobusowy, robię rozeznanie w temacie jutrzejszego transportu do Bułgarii. Tak jak pisałem wcześniej, internetowy rozkład autogari.ro roi się od błędów. Okazuje się, że nie mamy szczególnego wyboru. Jeśli nie pojedziemy o 10 rano, to dopiero późnym popołudniem będzie kolejna opcja - autobus do Istambułu przez Warnę. Z dwóch nie odpowiadających nam opcji wybieram tę wcześniejszą i kupuję dwa bilety na dziesiątą rano. Potem jadę na lotnisko, odebrać moją ukochaną. Kończy się drugi turnus mojej wyprawy, a zaczyna trzeci, w którym znów nie będę sam.Na lotnisku trochę się wyróżniam wśród oczekujących - mam skarpetki nie do pary i szorty kąpielowe. No cóż... tak bywa w podróży. Taksówkarz namawia nas na pojechanie z nim do Konstancji za jedyne 80 lei. Tłumaczy, że to dobra cena i zgodna z cennikiem (lotnisko jest 25 km od miasta), że będzie szybciej (prawda bezdyskusyjna), że autobus zawiezie nas na inny dworzec niż chcemy (Tomis III - rzeczywiście mogłoby tak się stać, ale się nie stanie). Na to ja spokojnie wyjaśniam, że w sumie nam się nie spieszy i nie mam ochoty płacić 80 lei, skoro godzinę temu przyjechałem na lotnisko autobusem za ósemkę. I jeszcze dodaję, że ten autobus jeździ na głowny dworzec, więc no worries.-No dobrze, a ile możecie zapłacić?-Dwadzieścia.Kierowca patrzy, jakbym mu matkę obraził.-My naprawdę nie potrzebujemy taksówki, a ty i tak jedziesz na pusto.-No i pojadę sam. - Odcina się taksiarz i odjeżdża, a my za 10 minut wsiadamy w autobus, który najpierw jedzie do pobliskiego Mihail Kogalniceanu, potem trochę tam stoi, następnie ponownie zajeżdża na lotnisko i wreszcie rusza w stronę Konstancji.Turnus trzeci, czyli znów Bułgaria.CZAJKA, WARNA, DEVNYADzień kolejny. Autobus do Warny okazuje się małym busem z miejscem dla ośmiu ciasno upakowanych pasażerów. Oprócz nas jadą nim jeszcze dwie Niemki, starsze małżeństwo z Australii i jakieś osoby wsiadające i wysiadające po drodze. Zaletą takiego kameralnego transportu jest to, że kierowca dowiaduje się, gdzie konktretnie jadą poszczególni pasażerowie i zatrzymuje się w najbardziej dogodnych miejscach.Australijczycy wysiadają w Balcziku. Nasz kochany Balczik. Byliśmy tu parę lat temu i przezwaliśmy go Hollywoodem Bułgarii - a to ze względu na wypisaną cyrylicą nazwę, górującą nad miasteczkiem w hollywoodzkim stylu. Jedziemy dalej. Wysiadamy na szosie obok Czajki za Złotymi Piaskami. Teraz jeszcze banalne dwadzieścia minut spaceru w niemożebnie upalnym słońcu i meldujemy się w hotelu Bellevue. Rezerwacja z promocji Hotwire. Cicho, spokojnie, śniadanie w formie bufetu.Udajemy się na poszukiwanie plaży... i cacy. Plażę (z pewnymi problemami) odnajdujemy, bar posiada, ale cacy nie ma. Są byczki. Też dobre. Cacę i wiele innych przysmaków odnajdujemy w drodze powrotnej. Lokal nazywa się bodaj Restauracja Rybna i znajduje się na skrzyżowaniu ulicy schodzącej w dół z ulicą biegnącą równolegle do morza. Tuż nad przystankiem autobusowym, naprzeciw hotelu Zaria i Międzynarowego Domu Dziennikarza. Tak dokładnie opisuję, bo naprawdę warto tam zajść. Znakomite miejsce, jedno z niewielu czynnych w tym zwijającym się już po sezonie kurorcie. Cecha charakterystyczna - na zewnątrz są ulotki z jadłospisem po angielsku, bułgarsku i rosyjsku. Nad stolikami wiszą wielkie kiście winogron, a pod nogami kręcą się koty. Obsługuje bardzo sympatyczna starsza pani. Na pożegnanie dostajemy od niej po cukierku czekoladowym.W drodze powrotnej do hotelu przechodzimy obok hotelu Detelina. Zainteresowałem się nim, bo ten hotel też był w Secret Deals serwisu Hotwire. Jestem bardzo zadowolony z tego, że wylosował się nam jednak Bellevue. W Detelinie trwa impreza dla gości all inclusive. Hotel ma godny pozazdroszczenia sprzęt nagłaśniający. Już w sporej odległości nogawki zaczynają mi podrygiwać w rytm bitów przeboju “Bania u Cygana”. Potem widzę, jak sporej długości wąż złożony z hotelowych gości okrąża basen i wkracza do recepcji przy akompaniamencie... a jakże! Rysia Rynkowskiego. Za chwilę wąż wyłania się na zewnątrz innymi drzwiami. W myślach życzymy wszystkim dobrej zabawy i oddalamy się do swojego hotelu.Następnego dnia wsiadamy w autobus podmiejski (bilet z Czajki do Warny bodaj 2.5 lewa). Jak się okazuje, możemy nim dojechać aż do dworca autobusowego. Następnie przesiadamy się w autobus podmiejski do miejscowości Devnya. Jest tam muzeum mozaik, które chcemy odwiedzić. Muzeum znalazłem na mapce, którą kupiłem dziesięć dni wcześniej w Bansku.Muzeum znajduje się w miejscu, w którym stała rzymska willa z III wieku n.e. Zachowało się kilka znakomitych mozaik podłogowych oraz fundamenty budynku, który mial 21 pokoi i wewnętrzne podwórze ze studnią. Mozaiki trochę blakną i nie są tak wyraźne jak chyba nieco podretuszowane fotografie, jakie znaleźć można w internecie, ale mają swój urok. Spędzamy w muzeum godzinę. Nie po raz pierwszy okazuje się, że to, co zamazane, nie do końca widoczne, zanikające, może zafascynować, pobudzić wyobraźnię i skłonić do zadumy. Jeśli ktoś interesuje się historią, archeologią lub sztuką i spędza wakacje w Warnie lub okolicy, to zdecydowanie warto wybrać się na wycieczkę do Devnyi. Zastrzegam jednak, że Volubilis to to nie jest. Jeśli natomiast kogoś takie atrakcje nie bawią, to lepiej sobie skoczyć do delfinarium.W Warnie mamy godzinę do autobusu, więc zachodzimy do dworcowej restauracji na pierwszym piętrze. Wspaniała bakława! Mak, orzechy, syrop - wszystko doskonałe. Wcinam dwie porcje. Sałatki też niczego sobie. Czy mi się wydaje, czy ja w kółko nawijam o jedzeniu? Obiecuję, że więcej nie będę. Już ani słowa o cacy i o małżach smażonych nad ogniskiem. Zresztą czas się streszczać i kończyć tę relację. Jeśli ktoś wytrwał do tej pory, to serdecznie gratuluję i składam wyrazy szacunku.Wieczorem wykonujemy check-in na naszej plaży. Tej samej, z której wyjechałem z chłopakami jakieś dwa tygodnie temu. Spędzimy tutaj trzy dni. Kupimy sobie gumowego delfina i w ogóle będzie superro. Potem pojedziemy do Sozopola, by w końcu udać się do Sofii, o mały włos nie utknąć na lotnisku i ostatecznie odlecieć przez Dortmund do Wrocławia. Przez tydzień będziemy słyszeć, że jesteśmy ładnie opaleni i że włosy nam pojaśniały. Miesiąc zajmie mi napisanie relacji. Pół roku będę się zapierał, że następny wrzesień chcę spędzić gdzie indziej, a za rok pewnie znów postawimy namiot na naszej dzikiej plaży.
arturro 31 października 2015 22:25 Odpowiedz
Zauważyłem, że wdała się awaria i zdjęcia się nie wyświetlają. Przepraszam, pracuję nad tym. Chwilę to potrwa.
pawo 4 listopada 2015 21:29 Odpowiedz
Super relacja :) uwielbiam takie czytać :)
wojtas-88 5 listopada 2015 06:25 Odpowiedz
Swietna relacja. Mozna sie niezle rozmarzyć. Kiedys tez 2 lata pod rzad bylem w Rumunii i Bulgarii, cudowne kraje. Niestety nie zdecydowalem sie na wycieczke w gory Rila i Pirin. Jedyne co z tamtych rejonow widzielismy, to Monastyr Rilski i Melnik. Pamietam, ze jak jechalismy z Plowdiwu do Melnik przez gory, to widzielismy sympatyczne male kundelki. Wyszlismy z auta pobawic sie z maluchami i je troche poglaskac, podczas gdy matka panicznie wszystkiemu sie przygladala z gory... Teraz juz bym sie nie zdecydowal na to :P Kiedys podczas kupowania jakiegos przewodnika w sklepie internetowym wydawnictwa Bezdroza mozna bylo dobrac sobie jakas pozycja za free. Dobralem "Rila i Pirin - gory Bulgarii z plecakiem", bo pomyslalem, ze napewno kiedys bede chodzic po tych gorac. Kto wie, moze czas najwyzszy zrealizowac to marzenie? :D
arturro 8 listopada 2015 15:53 Odpowiedz
Zarówno Melnik, jak i monastyr były wśród moich pomysłów na tę wycieczkę. Gdybyśmy mieli więcej dni, to pewnie tak byśmy to ułożyli, by zejść w Melniku, który jest znany z obfitości win produkowanych przez mieszkańców.Monastyr Rilski to z kolei jedna z najbardziej znanych atrakcji turystycznych Bułgarii. Robi wrażenie na zdjęciach, a i wyobraźnię pobudza fakt, że można spędzić noc w murach monastyru. Same góry Riła też są warte kilku dni. Zawsze jest zagwozdka - na co się zdecydować, a co odpuścić, przełożyć na następny raz - o ile przydarzy się następny raz.Jeśli zachęciłem do wyjazdu w te góry, to znakomicie.Pora na małe podumowanie tej przygody z pisaniem relacji.Dziękuję wszystki za polubienia, miłe słowa w komentarzach i za sukcesywnie rosnącą liczbę wyświetleń. Na początku, gdy było tych wejść koło setki, nachodziy mnie wątpliwości, po co mi ten trud pisania - dla samego siebie? Przecież tam byłem, nie muszę sobie tego opisywać. Chyba pisałem dlatego, by jeszcze nie wracać z wakacji, mieć pretekst do przejrzenia zdjęć itp. Czowiek ląduje na ziemi, planuje kolejną podróż i przeszłość staje się jakby mniej ważna, bo to już było. Zapisane staje się pewniejsze, prawdziwsze, bardziej namacalne, można do tego wrócić po latach, coś sobie przypomnieć.Zdaję sobie sprawę, że niektóre z fotek tutaj wrzuconych przeszkadzają w sprawnym czytaniu relacji - bo są za wielkie. Przyznam się, że po kilku wtopach z edyją poszczególnych zdjęć zrozumiałem, że taka edycja jest zajęciem czasochłonnym. Przepraszam zatem za to zaniedbanie - i składam wyrazy uznania dla tych, którzy sprawniej posługują się narzędziami do edycji fotografii.Miałem (i mam nadal) spore wątpliwości, czy nie rozpisuję się za bardzo, czy zbyt daleko nie uciekam w dygresję. Pewnie niektórych taki styl nudzi i zniechęca do dalszego czytania. Przecież nasz czas z gumy nie jest, a treści w necie i świecie jest dużo, bardzo dużo i coraz więcej. Czasami starałem się ograniczać nadmierną wybujałość formy, ale popadałem wtedy w kolejną skrajność skrótowości, co czyniło treść nieciekawą dla mnie samego.Chciałem przekonać się na własnej skórze, jak wygląda proces twórczy w przypadku piasania takiej internetowej realcji z wyprawy - i już wiem. Pewnie to jedyny raz, gdy się tego podjąłem, ale dla samego doświadczenia warto było. Wszystkich czytelników, również tych przyszłych, którzy być może odnajdą ten tekst za kilka miesięcy czy lat, serdecznie pozdrawiam.Dziękuję wreszcie redakcji f4f za to, że przez kilka dni tekst był do znalezienia na głównej stronie oraz za nominację do konkursu na relację miesiąca. Co prawda mam podgląd na wyniki i liczba punkcików nie powoduje uderzenia do głowy mineralnej wody z bąbelkami, ale konkurenci postawili poprzeczkę bardzo wysoko - za sprawą kunsztu literackiego (szczególnie mam na myśli mojego faworyta), atrakcyjnosci tamatu i jakości fotografii. Tym bardziej dziękuję tym Wszytkim, którzy jakieś punkciki zdecydowali się przyznać mojej relacji.A niezecydowanym przypominam, że zabawa trwa jeszcze dwa dni ;)
mathew77 2 lutego 2016 00:04 Odpowiedz
[quote="Wojtas_88"]Swietna relacja. Mozna sie niezle rozmarzyć. Kiedys tez 2 lata pod rzad bylem w Rumunii i Bulgarii, cudowne kraje. Niestety nie zdecydowalem sie na wycieczke w gory Rila i Pirin. Jedyne co z tamtych rejonow widzielismy, to Monastyr Rilski i Melnik. Pamietam, ze jak jechalismy z Plowdiwu do Melnik przez gory, to widzielismy sympatyczne male kundelki. Wyszlismy z auta pobawic sie z maluchami i je troche poglaskac, podczas gdy matka panicznie wszystkiemu sie przygladala z gory... Teraz juz bym sie nie zdecydowal na to :P Kiedys podczas kupowania jakiegos przewodnika w sklepie internetowym wydawnictwa Bezdroza mozna bylo dobrac sobie jakas pozycja za free. Dobralem "Rila i Pirin - gory Bulgarii z plecakiem", bo pomyslalem, ze napewno kiedys bede chodzic po tych gorac. Kto wie, moze czas najwyzszy zrealizowac to marzenie? :D[/quoteW Melniku bede w marcu i co bys polecil ;) Widziales skalne piramidy oraz ruiny twierdzy Aleksiego Slowianina?
wojtas-88 13 lutego 2016 09:22 Odpowiedz
mathew77 napisał:Wojtas_88 napisał:Swietna relacja. Mozna sie niezle rozmarzyć. Kiedys tez 2 lata pod rzad bylem w Rumunii i Bulgarii, cudowne kraje. Niestety nie zdecydowalem sie na wycieczke w gory Rila i Pirin. Jedyne co z tamtych rejonow widzielismy, to Monastyr Rilski i Melnik. Pamietam, ze jak jechalismy z Plowdiwu do Melnik przez gory, to widzielismy sympatyczne male kundelki. Wyszlismy z auta pobawic sie z maluchami i je troche poglaskac, podczas gdy matka panicznie wszystkiemu sie przygladala z gory... Teraz juz bym sie nie zdecydowal na to :P Kiedys podczas kupowania jakiegos przewodnika w sklepie internetowym wydawnictwa Bezdroza mozna bylo dobrac sobie jakas pozycja za free. Dobralem "Rila i Pirin - gory Bulgarii z plecakiem", bo pomyslalem, ze napewno kiedys bede chodzic po tych gorac. Kto wie, moze czas najwyzszy zrealizowac to marzenie? :DW Melniku bede w marcu i co bys polecil ;) Widziales skalne piramidy oraz ruiny twierdzy Aleksiego Slowianina?Twierdzy nie widziałem. W Melnik byłem bardzo krótko, więc tylko spacer po mieście i obowiązkowo wspinaczka na piramidy. Są tuż obok i dosłownie wyrastają z miasta. Droga jest bardzo prosta. Na szczytach robi się wąsko ;)Wygląda to mniej więcej tak: Szczerze polecam. Żałuję, że nie posiedziałem dłużej w tym przepięknym mieście.
arturro 13 lutego 2016 13:45 Odpowiedz
Przed chwilą w Bangkoku na targu widziałem coś, co bardzo przypomina smażoną cacę. Oszaleję!
arturro 8 marca 2016 03:13 Odpowiedz
jeśli jest problem z wyświetlaniem fotografii na blogu (czasem jest, czasem wszystko działa sprawnie), to zachęcam do przeczytania / obejrzenia tej samej relacji na forum: http://www.fly4free.pl/forum/z-bulgarii-do-bulgarii-przez-delte-dunaju,1512,81506
arturro 8 marca 2016 03:13 Odpowiedz
jeśli jest problem z wyświetlaniem fotografii na blogu (czasem jest, czasem wszystko działa sprawnie), to zachęcam do przeczytania / obejrzenia tej samej relacji na forum: z-bulgarii-do-bulgarii-przez-delte-dunaju,1512,81506
czesuaf 30 grudnia 2016 14:03 Odpowiedz
Super relacja, fajnie się czytało. Pochodzę z Bułgarii i taki nostalgiczny nastrój mi zrobiłeś :D Z moich doświadczeń wiem, że nad Bałtykiem szprotki nie równają się cacy ;) caca ma coś w sobie takiego, że... No po prostu wydaje mi się, że Bułgarska nie ma sobie równych. Idąc dalej ścieżką kulinarną (bo za to kocham Bułgarię najbardziej :D ), widzę, że baklave jadłeś, ale próbowałeś może (w sumie opisze szerzej, jakby ktoś się wybierał do bułgarii i nie wiedział co szamać. Moje subiektywne top bułgarskie) : - banica - hmm ciężko opisać... Taki jakby specjalny placek z serem feta najbardzije upraszczając, ale jest niesamowicie smaczny (i tłusty), - tutmanik - takie jakby serowe napuchnięte ciasto, które się szarpie i je dużymi kawałami, - tarator (taki jakby chłodnik? Ale ja chłodniku nie lubię, a tarator uwielbiam. Taka jakby chłodna zupka ogórkowa jogurtowo-rozwodniona z czosnkiem, małą ilością orzechów i koperku),- łukankę - taki rodzaj mięsa... wygląda jak podłużne salami ale zupełnie nie salami. - kavarma - w garneczku (glinianym? nie znam się) podaje się. Mix mięsa z warzywami i taką ciapką- no i szopska sałata my big love, do każdego obiadu- chałwa bułgarska też robi robotę ;)- dobrej jakości sery żółte i feta też super- BUZA warto spróbować! Odwołam się do wikipedii, bo ja nie mam pojęcia jak to opisać: https://pl.wikipedia.org/wiki/Boza . To jest tak, że za pierwszym razem smakuje ochydnie, ale potem wraz z piciem staje się coraz lepsze. To nie żart. Polacy zazwyczaj mówią, że ochydne i rezygnują :D i inne: bułgarska musaka, pulnena chushka (taka papryka zapychana, jak ta co jadłeś na ognisku), "smażona papryka", kebabche. No i dodatek "jak" sos: ljutenica! Ja mam z 30 słoików w domu, haha.Ale rozumiem też, że nie wszyscy muszą lubić to co ja. Dla mnie np. najlepsza jest banica, ale moim znajomym z Polski nie przypadła do gustu. Tylko, że no... To nie byli ludzie, którzy lubią nowe i inne smaki tak jak jaTrochę Ci zaspamowałem, ale lubię dyskutować o kuchnii, przepraszam :oops:
arturro 1 stycznia 2017 21:37 Odpowiedz
Dzięki za obszerny komentarz! Fajnie, że ktoś zagląda jeszcze do nieco starszych relacji:) Tekst spokojnie odnieść można do roku 2016, 2014, 2013... ciągnie mnie do tej Bułgarii. Z wymienionych przysmaków znam wszystko oprócz tutmanika (choć może się jadło bez świadomości nazwy) i kavarmy. Boza daje radę! Taki napój zbożowy, trochę chropowaty w smaku, nieco kwaśny. Łukanka jest wśród wędlin arcydziełem. Bogactwo serów w byle sklepie spożywczym zwala z nóg. Tarator uwielbiam, ale lubię też szkembe (flaczki). Warto dodać do listy jeszcze kebabczety: małe i tanie kebabiki, czasem do dostania na ciepło nawet w supermarkecie. Szopska jest bardzo dobra, ale dawno temu wmówiono we mnie, że nie łączy się ogórków z pomidorem - no i stąd zawsze lekki niepokój towarzyszy konsumpcji tej sałatki :D Warzywa bułgarskie są znakomite. Taaakie domaty!A co do cacy, to taka historyjka. Ostatnio w Sofii ucieszyłem się, widząc w supermarkecie cacę na wagę. Niestety, okazała się być prze-o-hyd-na. Zatem caca tylko nad morzem, świeżo smażona.